// Zdążyć przed zachodem | Włóczykije.eu

Zdążyć przed zachodem

Wpis z 5 listopada 2011, wstawiony przez

Wilno znane jest nie tylko z wielokulturowości i wieloobrzędowości, lecz również pochodnej mnogości podejść do spraw architektury, ubioru i fajek. Już sam widok tych ostatnich wystarczy, by osoby o kruchej konstytucji przyprawić o drżenie dłoni, a prawdziwość końcówki ostatniego odcinka naszej opowieści potwierdzić.

Ręce Addamsów, groźne gryzonie, lubieżne panie i kryjące się konie -- nigdy nie możesz być pewien, co spotkasz na fajce bądź na skutek spotkania z takową.

Jednak jeszcze zanim dotarliśmy do trockiego bestiarium stworów z kości słoniowej, odwiedzona wróżbitka poradziła nam, byśmy mieli oczy wokół głów a ewentualnych tropiących skutecznie gubili.  I tak też rozpoczęła się ucieczka przed (urojonymi?) … nie, tym razem nie Ukraińcami, a licho wie kim! Litwinami? Polakami? Czy karatekami?

Bohema artystów sztuk walki.

Niezależnie od tego, czy groziło nam dżudo, dżiny, czarownice czy dżdżownice, musieliśmy mknąć przed siebie. Szybko okazało się, że artystyczna dzielnica Wilna, Zarzecze, nie oferuje ostoi przed prześladowcami. Zaś wykrzywione dachy, żywe kolory i zamurowane okna utrudniają ucieczkę przed prześladowcami. Upolowanych w tej tylko pozornie przyjaznej dzielnicy upamiętniają uwieszone na moście nad Wilejką kłódki. Myśleliśmy, że przedostanie się na drugą stronę pozwoli nam złapać oddech, jednak kręte i wąskie uliczki starego miasta po drugiej stronie cieku wcale nie ułatwiają ucieczki. Łatwo też trafić w ślepy zaułek…

Dziedziniec dla dzielnych.

…taki jak ceglany dziedziniec gimnazjum, na którym słychać było jedynie znudzone buczenie wentylatorów zmieszany z leniwym szumem liści i powolnie zbliżające się kroki. Nie pozostawało nic innego, jak wspiąć się po rynnie. Błyszcząca blacha obłej konstrukcji na szczęście nie była posmarowana tłuszczem, by zniechęcić złodziei. Po kilku potknięciach i poślizgnięciach udało się wdrapać na dach. W tej samej chwili słychać było, jak krocząca postać skręca na dziedziniec.  Nie oglądając się, pomknęliśmy po pokryciach dachowych w poszukiwaniu drogi w dół. Kolejne kawałki kanalizacji nie wchodziły w grę: schodząc w dół, dużo trudniej jest się utrzymać na spoconych dłoniach opartych o gładką powierzchnię metalu. Problem był tym bardziej poważny, że ciąg papy i dachówek nagle się urwał. Po przeskoczeniu przez otwór w attyce ledwo udało się uniknąć upadku. Na szczęście chybotliwa barierka, na której się oparliśmy, jęknęła, ale się nie poddała.

Na szczęście niektórzy lubią mieć bezpośrednie dojście do swojego pokoju.

Choć w pierwszej chwili zdawało się, że jesteśmy w przysłowiowym dwukropku, rezolutny rekonesans rozwiązał  rebus. Ściana pod nami co prawda była zaniedbana, ale nie goła. Piętro niżej znajdowała się metalowa klatka schodowa.  Wypędziwszy połowę okien, kurczowo trzymała się ściany. Być może i ona się przed kimś ukrywała. Nie było jednak czasu na wywiad psychologiczny. W oddali słychać było dudnienie dachówek pod ciężkimi krokami pościgu. Pozostawał zatem tylko zjazd po rurze, bondowski bieg po schodach w dół i skok z podwójnym fikołkiem w powietrzu na kawałek ziemi niewidoczny z budki strażniczo-warzywniczej.

Niestety! Faktem okazała się fama, że wileńscy strażnicy niczym mieszkańcy największego miasta zachodniej Ukrainy są czujni jak lwy. Nie było nawet czasu na złapanie oddechu nim z białego budyneczku wyskoczył wymachujący warzywami ubrany po wojskowemu Litwin. Popędziliśmy zatem aż do granicy miasta, gdzie na szczęście trafiliśmy na wyrwę w obwałowaniach (budowa przygotowywana przed najazdem kibiców na państwa Europy Wschodniej przepowiadanym na 2012 rok nie dobiegła jeszcze końca).

Mury bronią miasta, lecz kto broni murów?

Przedostanie się do osuszonej na czas robót fosy było możliwe dzięki drewnianej konstrukcji cechu ceglarzy. Jednak w chwili, gdy na niej stanęliśmy, zwątpiliśmy, czy aby był to krok we właściwym kierunku. Z każdym uderzeniem stóp o drewno rusztowania były coraz bardziej rozchybotane. Chwilami zdawało się, że ścigamy się z grawitacją. Nie było to też całkowicie błędne wrażenie. Misterna konstrukcja masonów runęła, gdy tylko znaleźliśmy się na ziemi. Na murze widać było złowieszczego żołdaka z zieleniaka. Aby uniknąć ciskanych w naszym kierunku obelg i owoców, musieliśmy mknąć dalej. A fosa nie pozostawiała wielu kierunków do wyboru. Jednak wkrótce przekonaliśmy się, że fosa oferuje feerię możliwości w porównaniu z dalszą częścią przedmieścia.

Między murem a kowalem.

Dobijanie się do zamkniętych na głucho i ślepo budynków okazało się nie tylko płonne, lecz również przeraźliwie głośne. Echo – choroba! – zdawało się nieść w nieskończoność, nie tylko zagłuszając ewentualne efekty dźwiękowe zdradzające przybliżanie się prześladowców, lecz również przekazując przysłuchującym się: „Čia yra lenkai!” Nijak i tak nie mogliśmy biec bez końca. Gońcami z zawodu nie byliśmy. Nie pozostawało nic innego, jak przystanąć w najciemniejszym punkcie (pod latarnią) i złapać oddech, próbując wychwycić pomiędzy głębokimi wdechami wszelkie podejrzane odgłosy (głosy, kroki…). Po kilku minutach można było odnieść wrażenie, że wszystko ucichło. Echo, choć pierwotnie gromkie, wchłonęły chłodne mury, a oddechy (ech… chy… uff…) po długiej gonitwie złapaliśmy. Nie na długo jednak mogliśmy cieszyć się ciszą niczym w celi Konrada. Ze strony, z której przybiegliśmy rozległ się stukot ciągniętej po cegle laski, a z kierunku przeciwnego dźwięk dzwonów. Długo nie myśląc, pospieszyliśmy ku kościołowi…

Zazieleniała świątynia.

…który okazał się być cerkwią. Na widok rusztowań wzdrygnęliśmy się i bez namysłu wślizgnęliśmy przez skrzypiące drzwi do środka, licząc na to że ruchliwy obrządek wschodni pozwoli ukryć się pośród świeczek, dzieci i ruchliwego tłumu modlących się, wchodzących, wychodzących i wykonujących inne obrządki. Po chwili jednak objawił się pewien problem – było tylko jedno wejście. A my wciąż nie znaliśmy twarzy naszego prześladowcy. Dla niepoznaki zakupiliśmy za trzy lity dwie smukłe świeczki u brodatego sklepikarza rozdysponowującego dewocjonalia. Niespiesznie je zapalając, zaczęliśmy się rozglądać za alternatywną drogą ucieczki. Ucieczka za jaśniejący złoceniami ołtarz nie wchodziła w grę. Pop wraz z asystentami bezustannie odprawiał przed nimi obrządek, inkantując wśród oparów kadzideł. A trzeba było działać szybko; parę głów zwróciło się w kierunku wejścia, skąd nadbiegł odgłos przypominający laskę uderzającą rytmicznie wpierw o schody, a następnie o próg i drzwi. Czułem, jak ich skrzypienie przechodzi mi dreszczem po plecach. W panice spojrzałem w górę. Miejsce, w którym to zrobiłem, sugerowałoby interpretację takiego czynu jako zwrócenie się o pomoc do wyższej instancji. I pewien desperacki plan mi się objawił…

Ale jak tę możliwość wykorzystaliśmy - o tym dopiero w następnym odcinku.

Podziel się z innymi:
  • Print
  • Facebook
  • Twitter
  • Wykop

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

stat4u