Schowawszy się na ponad miesiąc w mrocznych zakamarkach świątyni symetrii, zwanej potocznie Cerkwią Świętego Równego Apostołom Cara Konstantyna i św. Michała Maleina, mieliśmy czas by nie tylko odetchnąć i dopracować plan pierzchnięcia przed pościgiem, lecz również rozejrzeć się po niemalstuletnim budynku. Oryginalnie miał on zostać oddany do użytku z okazji przedstulecia mistrzostw Europy w piłce nożnej w Polsce i na Ukrainie, jednak gdy car dowiedział się od nadwornych wróżbitów, iż oba kraje odłączą się do tego czasu od macierzy (czy raczej matrioszki), zapał zmalał i cerkiew zaczęła funkcjonować z rocznym opóźnieniem – w maju 1913 roku.
W ciągu wieku mijającego od inauguracji funkcjonowania tej malowniczej cerkwi, tylko kilku osobom deivė Fortūna (nie chodzi przy tym o szczęśliwą diwę, a północno-wschodnią pełnomocniczkę bogini Fortuny) pozwoliła z niej zbiec niepostrzeżenie. Choć tutejsze popostwo woli ignorować istnienie takich irytujących i insynuujących infamię incydentów, inne instytucje w (siedmio)wiecznym mieście nie stronią od upamiętniania tak spektakularnych ucieczek.
W konkurencyjnym kościele uwieczniono nie tylko uciekinierkę, lecz nawet jej przebranie. Niestety, w naszym przypadku brakło czasu i kontekstu na kostiumy. Czasy carów się skończyły, a przebranie za prezydenta było co najmniej ryzykownym pomysłem (zwłaszcza w dwójkę). Trzeba więc było dalej silić myśli…
Oczy wędrowały po wklęsłych sklepieniach, od których odbijały się rytmiczne inkantacje, przywodząc na myśl imprezy z wileńskiej dzielnicy didżejów.
Jednak wraz z dźwiękami wpadł też do głowy (czy raczej spadł z nam z nieba, a wręcz z sufitu) pewien pomysł…
Gdy jedno z nas wlazło na głowę drugiemu (co zresztą i tak miało w zwyczaju), zdołało uchwycić się żyrandola. Ten przez chwilę zdawał się grozić zamianą w żyroskop, jednak dzięki mej znacznej wadze pozostał żyrostatem. W myśl hasła 'po portkach ke hvězdám’ wdrapałem się na górę, podciągnąłem pospiesznie pozostałą część ekipy i pospołu pierzchnęliśmy przez pułap na powierzchnię.
Nie chcąc dalej przeszkadzać powierzchni, jak też słysząc pod stopami zamieszanie jakie wywołało nasze drapnięcie, zmuszeni byliśmy bezzwłocznie wyruszyć w pierwszym lepszym kierunku. A takim zdał się ten prowadzący na gmach pokrzepiający przypominający warszawką Halę Mirowską, tyle że pozbawiony fantazyjnej nadbudówki. Za takim ukierunkowaniem ucieczki przemawiał też rozpostarty pomiędzy kościołem a podhalnym placem przewód, po którym zmuszeni byliśmy przeparadować niczym pocieszne klauny z podrzędnego cyrku. Chwile na chwiejącym się w wietrze kablu mroziły krew w żyłach, jednak kroki ku królestwu kupców stawialiśmy pewnie, słusznie przypuszczając że zdołamy się wtopić w tłumy przebierające w świeżych warzywach, owocach i mięsach – zarówno w zabytkowej ceglanej części, jak i zaskakująco taktownie przyłączonej dobudówce z ciemnego szkła.
W pierwszej kolejności zakupiliśmy nowe, szykowne stroje, by zmylić pościg. Miało to też pozwolić choć przez chwilę rozkoszować się mnogością świeżych wędlin, powieszonych na hakach płatów wieprzowiny, wołowiny i innych porąbanych bestii, czy wreszcie tysiącami odcieni owoców, serów, grzybów i warzyw. Przy okazji przebierania wśród krewkich kindziuków podpytaliśmy mówiącej po polsku przekupki o potencjalne sposoby wykradnięcia się z Wilna, dowiedzieliśmy się, że opcji jest bez liku, a przynajmniej trzy i trzy czwarte. Podziękowaliśmy, nie przepłaciliśmy i czując, że nieco przeciągnęliśmy nasz napędzający popyt pobyt, zaopatrzeni zmierzyliśmy w dalej określonym kierunku.
Przystanęliśmy, a raczej przysiedliśmy na chwilę w nadwornej kawiarni na litewskim odpowiedniku warszawskiego placu Bankowego, czyli przestrzenią publiczną przed ratuszem (czy potrafisz znaleźć pięć różnic?) i powtórzyliśmy, co mamy do wyboru:
Po długich deliberacjach (przedłużających się głównie ze względu na konieczność ograniczenia tonażu naszego jadalnego bagażu), postawiliśmy na pociąg Lietuvos Geležinkeliai, których siedzibę uwiecznia powyższe zdjęcie. Jednak do czasu jego odjazdu było jeszcze parę chwil. Aby ich nie zmarnować i równocześnie nie dać się złapać, postanowiliśmy odwiedzić Ostrą Bramę, gdzie mogliśmy się wtopić w wielość i różnorodność Polaków.
…i tak też zrobiliśmy. Jak podrzędnej pointy by to nie stanowiło, na tym skończyły się nasza przeszywająca ciarkami przygoda w stolicy naszego północno-wschodniego sąsiada. Jednak nie chcąc dodawać niczego zmyślonego do opowieści dotychczas w pełni zgodnej z tym, co zdarzyło się naprawdę, zmuszeni jesteśmy takim też prostym szczęśliwym zakończeniem uciąć wątek wileński naszych wojaży. Pociąg stawił o czasie i – upewniwszy się, że nie ma w nim nikogo podejrzanego – odetchnęliśmy z ulgą i zabraliśmy się za zmianę przesiąkniętego potem ubrania na suche i świeże. Gdy odjeżdżaliśmy, na peronie mignęła tylko jakaś podejrzana plama czerni i bieli, a wśród naklejek na walizkach zidentyfikowaliśmy jedną, której wcześniej nie kojarzyliśmy. Ale nie było czasu na dywagacje. Trzeba było się zająć końcówką kindziuka.