Na zewnątrz prawie 30 stopni. Jak dla mnie, o wieeeele za gorąco. Lato się jeszcze na dobre nie zaczęło, a ja już rozmyślam o zimie… Może jednak trochę przesadzam… Wystarczyłoby, gdyby słupek rtęci za oknem zatrzymał się na 20 stopniach. Marudzę? I tak źle, i tak niedobrze…
Mamy duże zaległości na blogu. Przeglądam zdjęcia z zimowego wyjazdu do Austrii i stąd nostalgia za chłodem i śniegiem. Dzisiejszy wpis będzie o kapryśnej naturze pogody, która rzadko bywa taka, jaka powinna być, czy może raczej taka, jakiej byśmy chcieli.
Ale od początku. Jak już wspominaliśmy w poprzednim wpisie, tuż po świętach Bożego Narodzenia wybraliśmy się do Innsbrucku, by opiekować się dwoma austriackimi kotami – Luim i Syriuszem. Zadanie wydawało się łatwe, a koty słodkie. Przynajmniej na zdjęciach. Jak mieliśmy się przekonać, futrzaki te są tak samo zmienne i humorzaste, jak pogoda.
-
-
Lui – wygląda niewinnie, ale to prawdziwy spryciarz.
-
-
Syriusz – kot o dwóch osobowościach.
-
-
Mam cię, sierściuchu!
Do Innsbrucku dotarliśmy pociągiem z Monachium. Słońce, śnieg i lekki mróz – tak właśnie miało być w stolicy Alp… Jakież było nasze rozczarowanie, gdy po dość ciężkiej nocy (koty biegały po nas, nie zważając na fakt, że chcieliśmy spać) wyjrzeliśmy przez okno.

Widok był piękny, ale jakiś taki niewyraźny… Wszystko w oddali spowite było mgłą.

Mieliśmy nadzieję, że za dnia pogoda się poprawi. Niestety. Innsbruck tonął w mlecznym puchu.

Ulice były jakby wyludnione. Widocznie nie tylko my nie mieliśmy ochoty błądzić w oparach.

Tylko nieliczni śmiałkowie mieli na tyle zapału i odwagi, by zbagatelizować mgłę i wybrać się na rower, a właściwie narty.

Długo marudziłam (naprawdę), ale koniec końców postanowiliśmy nie marnować dnia i zwiedzić miasto na tyle, na ile było to możliwe. Kupiliśmy 4-dniowe Innsbruck Cards i wyruszyliśmy na podbój lokalnych atrakcji turystycznych.

Które oczywiście tonęły w mgle, jak na przykład zamek Ambras położony na obrzeżach miasta.

Wycieczka okazała się warta zachodu. W zamkowych komnatach (tak zimnych, że gdy o nich teraz myślę, przechodzą mnie ciarki) można było obejrzeć jedną z największych w Austrii kolekcje zbroi rycerskich.

Była wśród nich zbroja prawdziwego olbrzyma, rycerza, którego nazwiska już niestety nie pamiętam.

W każdym razie rozmarzyłam się o rycerzu na białym (albo i na czarnym) koniu.

W zamku można też było obejrzeć gabinet osobliwości…

… oraz salę hiszpańską, w której znajduje się galeria austriackich władców.

Niby bogaci, a nie zainstalowali sobie ogrzewania. Ziąb sprawiał, że nie zagrzaliśmy tu zbyt długo miejsca.

Chcieliśmy zobaczyć okolicę, ale, przyznajcie sami, wrzucanie 1 euro do lunety w tych okolicznościach nie miało sensu.

Dość bezcelowy był także spacer wzdłuż Innu…

Trzeba było wytężać wzrok, by coś w ogóle zobaczyć.

Przyznam, że żałowałam tego wyjazdu. Przyjechałam zobaczyć góry, tymczasem miałam problem, by zobaczyć czubki własnych butów… Maciek nie był jednak takim pesymistą. Postanowił wykorzystać Innsbruck Cards i wybraliśmy się do zoo.

Zwierzęta alpejskie, które tu żyją, też zdawały się być zdezorientowane.

Jedne bardziej…

inne mniej.

Kot alpejski miał wyraźną ochotę na drzemkę.

Za to ryba alpejska zaszyła się w jakiejś dziurze i miała wszystko w nosie.

Podobnie jak nieruchome od kilkudziesięciu lat figury Tyrolczyków, które można oglądać w innsbruckim Muzeum Etnograficznym – idealnym miejscu w mglisty i deszczowy dzień.

Dzielni mieszkańcy Tyrolu zdawali się nie przejmować niepogodą. Już chyba niczym w ogóle.

Umieszczone w muzeum eksponaty dowodziły, że nie tylko pogoda, ale i los człowieczy bywa zmienny…

A licho nie śpi…

mimo że siły wyższe czuwają.

Wieczorem na innsbruckiej starówce zrobiło się tłoczno. Wzięliśmy to za dobry znak i zapowiedź dobrej pogody następnego dnia.