Do zoo wybieraliśmy się od niemal roku. Po długim a dokładnym planowaniu w końcu się jednak udało – i to jeszcze póki ogród jest do poznania. Nie musiały nas nawet zapędzać tam stada słoni, czy pułki pawianów…
(Warto powiększyć wideo do pełni ekranu.)
Jednak jeszcze zanim dotarliśmy do masy małp, trzeba było się dostać do zoo. Dzięki temu, że wybraliśmy się późno – chwilę po szesnastej – kolejka do kas nie była przerażająco długa, a automatów z biletami w ogóle wszyscy się bali. I vice versa — jeden z biletomatów padł ze strachu jeszcze zanim przyśliśmy. W drugim kupiliśmy bilety, które – jak instruowała bardzo pomocna pracowniczka ogrodu – należy przyłożyć do bramek żyrafą do dołu.
Przedostawszy się przez wirujące pręty bramek dla zautomatyzowanych (o postępującym procesie eliminacji człowieka z życia ludzkiego postaram się napisać szerzej przy innej okazji), stanęliśmy przed decyzją, w którą stronę się udać — czy na wprost, wśród wybiegów ssaków parzystkopotnych i parzystokopytnożernych, którym mogło jednak jeszcze być chłodno we wczesnokwietniowe popołudnie, czy też na prawo, przez paradę ptaków, do człekokształtnych.
Pośród człekokształtnych wyróżniała się duża liczba młodych, w tym jeden z przejawów następnego pokolenia, który przytoczyli towarzyszący nam znajomi. W zoo intrygowało ją (ów przejaw) głównie jedzenie, powinna zatem była odczuć przynajmniej duchową więź ze zwierzętami, nawet jeżeli wzrokowa nieszczególnie ją interesowała.
Zresztą niektóre zwierzęta trudno wypatrzeć…
…co też widać po przybieranych przez nie pozach, najwyraźniej świadczących, że zakładają, iż nikt ich nie widzi.
Obok słoni znajdował się wybieg góralków. Choć były reklamowane jako kuzyni po kądzieli skrytych słoni zilustrowanych powyżej, trudno było pomylić jedne z drugimi. Zresztą, nawet jeżeli są to ssaki kopytne, podtrzymuję opinię, że trudno byłoby się takimi najeść.
Góralki nie wstydziły się pokazywać, podobnie jak nosorożce. Tłumy gapiów nie mogły się napatrzeć, na jedzenie, które pochłaniał prototyp Pinokia.
Być może cytat z Tuwima
A pośród tłumu gapiów łodzian
Miota się gniewnie chudy młodzian
nie w pełni pasuje, ale jeżeli pominiemy fakt, że zapewne łodzianie byli w mniejszości, a żarłok nie był zbytnio wychudły, to reszta się zgadza. No, poza tym, że się nie miotał.
Znacznie mniejsze zainteresowanie wzbudzały foki vel kłody. Jednak trudno im się dziwić, kto by się nie chciał wygrzewać bez ruchu w takie upały, jakie ostatnio panują?
Zmęczone zdawały się też żółwie. W ramach wzajemnego wsparcia, podtrzymywały się na skorupie.
Za to pewna llama, czy wyjść z domu,
zdecydować się nie może.
Myśli sobie:
trawę strawie
równie dobrze
tu, w Warszawie.
No i nie wie,
co w tej sprawie
zrobi, myśląc:
jeszcze ja się tym udławię.
Gdy szliśmy dalej, słyszeliśmy, jak pewna sójka radziła jej, by
pomyślała sobie wreszcie:
„Kto chce zwiedzać obce kraje,
niechaj zwiedza. Ja – zostaję.”
Ze zrozumiałych względów było to bardziej cenna rada niż te udzielane przez kozła.
I tak zwolna zbliżała się osiemnasta, młode były nieco zmęczone i podgłodniałe, i trzeba było kierować się ku wyjściu. Wielbłąd pożegnał nas rzewnymi łzami, które ronił nieustannie…
…a my udaliśmy się z Królestwa Zwierząt, do magicznej krainy Ooz, o której być może uda się wspomnieć w następnym odcinku.
(Ze zrozumiałych względów nie umieściliśmy tu wszystkich zwierząt, które udało się nam zobaczyć, ani nie zobaczyliśmy wszystkich zwierząt, które chcielibyśmy tu umieścić. Których najbardziej wam brakuje?)
Brakuje mi tygrysa i foczki. Foczki są najlepsze!
Ależ foczki są! To, że są mistrzyniami kamuflażu, to inna sprawa…