Tegoroczne wakacje były INNE! Niby spokojniejsze niż zwykle, bardziej odludne, blisko przyrody, a jednak podszyte niepokojem… Moja wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach. Perspektywa trzygodzinnej jazdy pociągiem przyprawiała mnie o ból brzucha i bezsenność. Wyjazdu za granicę w ogóle nie brałam pod uwagę… A jednak daleka wyprawa kusiła. I brakowało kotów. Pierwszy raz od dawna nie opiekowaliśmy się w wakacje żadnym czworonogiem. Nie podejrzewaliśmy, że będziemy tak tęsknić za kocim towarzystwem. A jednak!
Calvin z New Rochelle
Wieczorami oglądaliśmy więc setki, a może i tysiące zdjęć, które zrobiliśmy podczas ubiegłorocznych wyjazdów. I tak przypomnieliśmy sobie o Calvinie i Hobbsie z New Rochelle – małej miejscowości oddalonej o 30 minut jazdy kolejką od Nowego Jorku. Przez krótką chwilę znów byliśmy w Stanach.
Calvina i Hobbesa trudno zapomnieć. To salonowe koty, które jak nikt znają się na odpoczywaniu.
Zwłaszcza Hobbes – nowojorczyk z krwi i kości.
Oba koty zamieszkują na 33 piętrze.
Szczęściarze, z okien mogą podziwiać zatokę Long Island Sound.
Nic więc dziwnego, że koty przez pól dnia gapią się w okno.
Nam też się zdarzało zagapić.
Widok robił wrażenie.
Zdarzało się jednak i tak, że nic na kotach wrażenia nie robiło i chciały sobie po prostu pospać.
A zdarzało się tak bardzo często…
A nawet częściej.
Obserwując koty, człowiek szybko uczy się, że w życiu nie ma sensu się przemęczać.
I że czasem warto sobie jednak poleżeć, zwłaszcza, gdy jest przyjemnie ciepło i słychać szum fal.
Tak właśnie jest latem w New Rochelle – podmiejskiej suburbii będącej kiedyś jednym z popularnych kurortów dla nowojorczyków. Do dziś częścią New Rochelle jest prywatna wyspa (Glen Island) z klubem golfowym i plażą. Co ciekawe, na wyspę wstęp mają wyłącznie mieszkańcy.
Całkiem przyjemnie prezentuje się tutejsza marina.
Pływanie jachtem czy łódką jest popularną formą spędzania czasu krezusów.
Ale i łowienie ryb jest w modzie.
Nam wystarczało moczenie nóg i spacery pomiędzy pięcioma wyspami (Five Islands Park).
Na prywatną plażę nie mieliśmy wstępu, ale skały też okazały się niezłe do odpoczynku.
Wielu uważa, że w Stanach wszystko jest atrapą. Nie wiem, czy wszystko, w każdym razie na Glen Island zaciekawiło nas udające romantyczny zamek… centrum rozrywki z końca XIX wieku.
Dalibyście się nabrać?
Atrapa, nie atrapa, Maciek postanowił zdobyć wieżę.
Wyspy to jednak nie jedyne przyjemne miejsce do spacerowania.
W miasteczku, jak na podmiejską sypialnię przystało, nie brakuje parczków i skwerów. (Na zdjęciu uwieczniliśmy odpoczynek emerytów biorących udział w wycieczce rowerowej).
Miło jest też po prostu poszwendać się pośród zielonych trawników w dzielnicach domków jednorodzinnych.
Trzeba przyznać, że każdy dbał tu o swój ogródek.
Obserwując kota człowiek uczy się też, że równie istotne jak odpoczynek, jest dobry posiłek. Typowy amerykański diner to idealne miejsce, by zjeść dużo i smacznie. Cóż… W tym roku nici z wyjazdu do Stanów. Musimy obejść się smakiem.