Ostatnimi wpisy wspominaliśmy o pochodnej Nowego Amsterdamu, czyli Nowym Jorku. Większość czasu tamże spędzaliśmy na Manhattanie, czyli wyspie otoczonej trzema rzekami: Wschodnią (będąca tak naprawdę estuarium między dwoma zatokami), Harlem i Hudson. Wzdłuż tej ostatniej ruszyliśmy do Kanady jednym z nielicznych północnoamerykańskich pociągów międzynarodowych, „Klonowym Liściem” relacji (Waszyngton-)Nowy Jork – Toronto. (Waszyngton jest w nawiasie z racji konieczności pięciogodzinnej przesiadki z dworca Penn na Grand Central Terminal w Nowym Jorku, niemniej Amtrak traktuje to jako jedno połączenie.) Przejazd do stolicy Ontario zajmuje nieco ponad 13 godzin, ale jako że jechaliśmy do pierwszej stacji za granicą – kanadyjskiej Niagara Falls, spodziewaliśmy się pokonać 750 km w niewiele ponad 9 godzin, nie licząc kontroli na granicy.
Większa część podróży biegnie torami ułożonymi przy samej Hudson. Pozwala to podziwiać z dołu to, co wcześniej widzieliśmy z góry – w tym przypadku Niedźwiedzią Górę (po lewej) i prowadzący nań most.
Mostów przez Hudson było sporo, ale niewiele takich jak ten w tle – obrotowy most kolejowy, umożliwiający przepuszczanie statków między pociągami.
Przepraw przez liczącą pół tysiąca kilometrów nowojorską rzekę jest sporo…
…ale wciąż powstają kolejne. Przy czym ten na zdjęciu nie do końca jest nowym mostem – zastępuje poprzedni z połowy lat pięćdziesiątych, również przecinający rzekę w jej drugim najszerszym miejscu. Mierzący prawie 5 km most kosztował 4 miliardy dolarów. Podczas gdy rzekę nazwano po Henrym Hudsonie, który ją badał w XVII wieku, najnowszy most nosi imię Gubernatora Mario M. Cuomo. Nazwa ta została zaproponowana zgromadzeniu stanowemu przez syna gubernatora, również będącego gubernatorem.
Oczywiście nie wszystkie mosty mają aż tak imponujące wymiary. Most Newburgh–Beacon ma raptem 2,5 km długości.
Jechaliśmy wschodnim brzegiem doliny Hudson, ale tory biegną też po zachodnim. Obecnie korzystają z nich pociągi towarowe.
Mijaliśmy też akademię wojskową West Point, z fortyfikacjami zaprojektowanymi przez Tadeusza Kościuszkę…
…jak też fortyfikacje gorzej znoszące próbę czasu.
Z pociągu, poza mostami, można było podziwiać wznoszące się nad rzeką góry…
…a miejscami unoszące się na niej statki. Większych środków transportu wodnego było jednak niewiele.
Niemniej, gdzieniegdzie wciąż czuwają latarnie mające ostrzegać przed niebezpiecznymi miejscami.
Może nie widać z nich morza, ale świadczą o istotnej swego czasu roli rzeki w transporcie z rejonu Wielkich Jezior (przez kanał Erie) do wybrzeża atlantyckiego.
Na granicę kanadyjską przyjechaliśmy przed czasem, pozostawała jednak do przejścia kontrola. Była ona zdecydowanie mniej uciążliwa niż ta na lotnisku po przybyciu do Stanów, ale i tak trzeba było wysiąść z pociągu z bagażami i udać się do niewielkiego budynku na, w pierwszej kolejności, kilkukrotne obwąchiwanie przez psy służby celnej, a następnie podstemplowanie paszportu. Jadący dalej do Toronto mogli potem udać się z powrotem do pociągu. My czekaliśmy na autobus do głównej turystyczno-rzecznej części Niagary, o której we wpisie kolejnym.