Jakoś nigdy nie lubiłam wyjazdów na działkę. To po prostu nie dla mnie! Chmary komarów, mrówki, brak kibelka z prawdziwego zdarzenia… Tak się jednak składa, że Maciek ostatnio bardzo polubił pobyty na daczy i chyba nigdy nie wyjeżdżaliśmy poza miasto tak często jak w tym roku. Wczoraj dzień był wyjątkowo ładny i aż żal było siedzieć w domu. Dałam się namówić na wyjazd, zwłaszcza, że zostałam skuszona wizją odpoczynku na werandzie pod moskitierą. I o dziwo, było pięknie – sielsko-anielsko po prostu.
Podczas gdy ja oddawałam się lenistwu, Maciek dzielnie oddawał się pracom ogrodowym, których ostatnio jest wielkim fanem. Trzeba przyznać, że dzięki jego zabiegom działka zaczyna powoli przypominać tajemniczy ogród.
Ja, co prawda, nie garnęłam się zbytnio do roboty, ale nie omieszkałam kontrolować postępu prac.
Kiedy wreszcie wszystkie drzewka zostały przycięte, a spowijające wszech i wobec działkę bluszcze wyplenione, przyszedł czas na grilla. Jako że nie mamy doświadczenia w tej dziedzinie, początkowo mieliśmy pewne trudności z jego rozpaleniem, ale w końcu się udało i – co ważne – nie puściliśmy domku z dymem.
Czy można sobie wyobrazić przyjemniejsze popołudnie – świeże powietrze, piękne widoki, pełne brzuchy, skóra bez ukąszeń? Można! Chcąc w pełni wykorzystać uroki późnego lata, po obiedzie postanowiliśmy zażyć kąpieli słonecznej w hamaku.
Oddaliśmy się lekturze i błogiemu lenistwu. A nad nami szumiały drzewa.
Hmm, chyba jednak zmienię zdanie co do działki… Przyznaję, że jest tu naprawdę pięknie.