O wyjeździe na Sri Lankę myśleliśmy już od dłuższego czasu, ale skutecznie odstraszał nas tropikalny klimat i dość duża odległość. W końcu nadarzyła się jednak okazja nie do odrzucenia. Wyruszyliśmy do Kolombo!

Przed wyjazdem przejrzeliśmy różne relacje ze Sri Lanki na blogach. Wszyscy radzili omijać Kolombo szerokim łukiem, jako brudne i nieatrakcyjne miasto. Na szczęście na miejscu przekonaliśmy się, że blogerzy nie mieli racji.

Trafiliśmy doskonale, bo dom, w którym mieszkaliśmy, znajdował się w najlepszej dzielnicy – Colombo 07 pośród muzeów, ambasad i ministerstw. Był to prawdziwy luksus na srilankańskie standardy.

Jak na porządnych turystów przystało, poznawanie miasta rozpoczęliśmy od centrum. Jako że wyspa była kolonią (najpierw holenderską, a potem angielską), dużo tu budynków w kolonialnym stylu, takich jak widoczna na zdjęciu siedziba parlamentu.

Gdyby nie buchające zewsząd gorąco, można by spędzać tu więcej czasu, zwłaszcza, że władze miasta dbały o porządek. Nawet w świąteczne dni wszędzie uwijali się sprzątacze.

Przyroda nas zachwyciła, szczególnie pewien gatunek drzewa, które na Sri Lance można było spotkać na każdym kroku.

Będąc w Kolombo warto wziąć tuk-tuka (na piechotę w tym upale naprawdę nie da się chodzić) i pozwiedzać miasto.

Chyba najbardziej reprezentatywnym miejscem jest tutejszy dworzec Colombo Fort. Jak na Azję przystało, tłumny i gwarny. To stąd odbywaliśmy większość naszych wycieczek po Sri Lance.

Po drugiej stronie ulicy, przy której znajduje się dworzec mieści się ogromny targ – Petah. W oddali widać nową zabudowę kontrastującą ze skromnymi budkami handlarzy.

Dopiero chodząc po targu, poczuliśmy, że jesteśmy w Azji. Setki towarów, tłumy ludzi i tuk-tuki, które jeżdżą dosłownie wszędzie.

Tutaj mogliśmy dopiero wykazać się zdolnościami negocjacyjnymi. Kto się nie targuje, ten zostaje nabity w butelkę.

Wiedzieliście, że na Sri Lance jest kilkadziesiąt gatunków bananów? Tylko które wybrać? Podczas pierwszych zakupów wzięliśmy nie te, co trzeba. Nadawały się tylko do gotowania…

Początkowo dawaliśmy się naciągać kierowcom tuk-tuków. Dopiero po kilku dniach nauczyliśmy się korzystać z lokalnej komunikacji miejskiej, w której bilety kosztowały grosze (dosłownie).