Jak na wakacje, to tylko… pociągiem, oczywiście! A najlepiej kilkoma – zwłaszcza, gdy (tak jak my) wyrusza się na koniec świata. I wcale nie o Alaskę tu chodzi… Tym razem wybraliśmy się w Bieszczady, a konkretnie do położonego na granicy Bieszczadów i Beskidu Niskiego Łupkowa. Biorąc pod uwagę, że do tej niewielkiej miejscowości latem dojeżdżają zaledwie 4 pociągi tygodniowo (zimą nie kursują wcale!!!), dotarcie tu graniczy z cudem.
Po kilkunastu godzinach urozmaiconej licznymi przystankami podróży z Otwocka (przez Dęblin, Lublin, Stalową Wolę, Przeworsk, Rzeszów, Zagórz), w końcu dotarliśmy do celu.
Zatrzymaliśmy się w schronisku Radosne Szwejkowo. Jak się okazało to jedyny budynek mieszkalny w Łupkowie w ogóle… Nie licząc oczywiście opustoszałej stacji PKP. Ale tę zamieszkują już chyba tylko myszy…
Jeszcze do niedawna Łupków znany był właśnie z biegnącej przez miejscowość linii kolejowej z Zagórza na Słowację. Na tej trasie kursowały aż cztery pociągi dziennie. Planowano tu także utworzyć połączenie z wąskotorową Bieszczadzką Kolejką Leśną, która kiedyś kursowała przez Łupków regularnie z Rzepedzi do Majdanu. Dziś torowisko niestety niszczeje… a niezmotoryzowani turyści (wierzcie nam, że są jeszcze tacy) muszą szukać szczęścia gdzie indziej. A szkoda, bo bardzo tu urokliwie.
Przez miejscowość biegnie niebieski szlak, który prowadzi do Zubeńska, a dalej do granicy ze Słowacją pomiędzy Głębokim Wierchem, a Wysokim Groniem. Stąd biegnie cały czas wzdłuż granicy przez Stryb, Rypi Wierch, Okrąglik, Rabią Skałę, Kremenaros (zbieg trzech granic) i dalej przez Wielką Rawkę, Ustrzyki Górne, Przełęcz pod Tarnicą, Krzemień, Bukowe Berdo, Magurę Stuposiańską, Dwernik i Otryt do Ustrzyk Dolnych i dalej. Jednak nam z Łupkowa nie dane było iść tą trasą… a wymienione szczyty (jedynie niektóre, rzecz jasna), zdobyliśmy o wiele później, po licznych i burzliwych przygodach (o czym będzie jeszcze mowa w kolejnych wpisach).
Dlaczego? Podobnie jak w ubiegłym roku (podczas wyprawy rowerowej wzdłuż wschodniej granicy macierzy), i tym razem początek naszej wycieczki urozmaiciły ulewne deszcze. (Powoli godzę się z faktem, że mokroć i zimnoć na wakacjach muszą być!). Błotniste szlaki były wyjątkowo trudne do przejścia, dlatego musieliśmy szukać innych rozrywek w okolicy. Suchość i słońce nie były nam niestety w pierwszych dniach pisane… Wracając z obiado-wycieczki do położonego o 7 km od Łupkowa Smolnika (mieści się tu bardzo przyzwoita karczma i cerkiew), zostaliśmy przemoczeni do suchej nitki. I gdyby nie uprzejmość pewnych Krakowiaków (którzy wzięli nas na stopa), pani Krystyny (która dała nam drewno na opał) i pieca Bartka (piec na schwał – bardzo mocno grzał), bylibyśmy skazani na nieustającą wilgoć…
Nie ma co mówić – mieliśmy fuksa! O nasze dobre samopoczucie dbali także współmieszkańcy ze schroniska. Dziarscy chłopcy (m.in. niejaki bełkotliwy Krzysiek i jego kolega Auuu) zapewnili nam odpowiednią dawkę muzyki disco z pola, która poprawiła nam humor. Jednym słowem wszystko szło ku lepszemu. Kiedy siedząc wieczorem na huśtawce w ogrodzie, usłyszeliśmy śpiew świerszczy, byliśmy prawie pewni, że nadchodzi lato. I tak też się stało! Rano obudziło nas słońce. Ruszyliśmy w dalszą drogę.
W Łupkowie są TRZY noclegownie! Oszukano was!
Albo ma tak bujną wyobraźnię to dziewczę, że chce pisać, że tam to już dziki zachód albo stepy… :)
Fakt, z wyobraźnią u mnie nie najgorzej, jak na dziewczę przystało :)