Ostatni wpis zakończył się na kanadyjskiej stacji kolejowej Niagara Falls, gdzie wysiedliśmy z pociągu z Nowego Jorku – wraz ze wszystkimi pasażerami, również tymi jadącymi dalej do Toronto. Jako że my i tak nie planowaliśmy jechać dalej, konieczność wyniesienia bagażu do kontroli nie była dla nas szczególnie uciążliwa.
Spod Nowego Jorku, nad Hudson
Ostatnimi wpisy wspominaliśmy o pochodnej Nowego Amsterdamu, czyli Nowym Jorku. Większość czasu tamże spędzaliśmy na Manhattanie, czyli wyspie otoczonej trzema rzekami: Wschodnią (będąca tak naprawdę estuarium między dwoma zatokami), Harlem i Hudson. Wzdłuż tej ostatniej ruszyliśmy do Kanady jednym z nielicznych północnoamerykańskich pociągów międzynarodowych, „Klonowym Liściem” relacji (Waszyngton-)Nowy Jork – Toronto. Czytaj dalej
Wielkie Jabłko, ale czy zielone?
Manhattan w pewnym sensie przypomina las, tylko że zamiast drzew, rosną na nim wieżowce. Naciągane porównanie… Na głównych ulicach nie ma zbyt dużo miejsca na drzewa. Dominują beton, asfalt, cegła, stal i szkło. Dlatego zieleń jest w centrum Nowego Jorku na wagę złota. Nawet mikroskopijne skwerki nazywane są dumnie parkami, a nieruchomości w ich pobliżu kosztują krocie. Co ciekawe na Manhattanie jest około 30 parków (w całym mieście podobno ponad 1000). Zdecydowana większość wymiarami bliższa jest jednak ogródkom niż ogrodom. Dużo więcej zieleni jest w pozostałych dzielnicach Wielkiego Jabłka. Trzy największe parki – Pelham Bay Park, GreenBelt i Van Cortlandt Park – leżą na Bronxie i na Staten Island. Słynny Central Park plasuje się dopiero na piątym miejscu pod względem wielkości.
Po pierwszych dniach na Manhattanie w oparach asfaltu postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę śladami zieleni.
New York, New York
Nowy Jork to miasto-legenda. Chyba każdy, kto oglądał popularne filmy i seriale z NYC w tle, takie jak „Śniadanie u Tiffany’ego”, „Kevin sam w domu”, „Kiedy Harry poznał Sally” czy „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” marzył, by się tu znaleźć. Jakiś czas temu kupiłam sobie wszystkie sezony „Seksu w wielkim mieście” (dawniej nie doceniłam tego serialu) i naszła mnie ochota, by zobaczyć Nowy Jork na własne oczy. Nadarzyła się okazja!
Na grzyby w Appalachy do Shenandoah
Gdy planowaliśmy wyjazd do Stanów, mieliśmy obawy, czy bez samochodu (żadne z nas nie ma prawa jazdy) uda się nam zobaczyć coś więcej niż miasta. Biorąc pod uwagę bardzo duże odległości i nie najlepszy transport zbiorowy, liczyliśmy się z tym, że może być trudno. Na szczęście okazało się, że w Waszyngtonie, Dystrykcie Kolumbii sprawnie działa rower publiczny. Dzięki rowerom byliśmy niezależni i mogliśmy nie tylko wygodnie zwiedzać miasto (całkiem przyzwoita infrastruktura rowerowa), ale także parki i tereny zielone leżące poza lub na obrzeżach DC, takie jak National Arboretum czy Rock Creek Park. Prawdziwym odkryciem był jednak lokalny klub hikingowy organizujący wyprawy (z transportem) szlakami m.in. w parkach narodowych. Postanowiliśmy skorzystać z jego oferty i wybrać się do odległego od Waszyngtonu o ok. 100 km Shenandoah National Park. Wystarczyło stawić się rano na zbiórkę przy wskazanej stacji metra, wraz z innymi piechurami wsiąść do autobusu i w drogę! Czytaj dalej
Bezpieczeństwo to podstawa!
Tym razem nadajemy na bieżąco z Waszyngtonu. Po wielu godzinach spędzonych w powietrzu nad wielką wodą w końcu postawiliśmy stopy na amerykańskiej ziemi. A musicie wiedzieć, że wcale nie tak łatwo się tu dostać. Amerykanie nie wpuszczają byle kogo. A jeśli już, muszą gościa dokładnie prześwietlić. Mnie „system” wylosował do dodatkowej kontroli bezpieczeństwa, dlatego w Amsterdamie, gdzie mieliśmy przesiadkę, zostałam przeszukana i prześwietlona. Odetchnęłam z ulgą, gdy w końcu przyznano, że nie jestem terrorystką i wpuszczono mnie na pokład samolotu.
Szybko okazało się, że kontrola w Amsterdamie to małe piwo w porównaniu z procedurami na lotnisku w USA. Po wyjściu z samolotu, wraz z setkami innych pasażerów z całego świata, ustawiliśmy się w dłuuuugiej kolejce, by odbyć rozmowę z urzędnikiem i przejść kontrolę celną. Nie przypuszczaliśmy jednak, że będziemy musieli stać w niej ponad 2 godziny…. Na szczęście rozmowa z urzędnikiem okazała się miłą pogawędką i po otrzymaniu pieczątek w paszportach mogliśmy w końcu opuścić lotnisko. Czytaj dalej
Z wielką ochotą do zamku i pałacu – pociągiem i piechotą
Wbrew ponuremu tonowi poprzedniego wpisu, nasz pobyt w Portugalii – jeśli nie zabrzmiał złotymi zgłoskami, to przynajmniej pozostał w naszej pamięci w postaci pozłacanych liter; jednym z powodów ku temu była Sintra, siedziba różnorakich władców ziem portugalskich od średniowiecza. Przyniosło to ciekawe skutki architektoniczne.
Lisboa, czyli jedziemy tam, gdzie wszyscy
Co roku w okresie ferii zimowych tabuny turystów tłoczą się na podmiejskich lotniskach, by potem (upchnięci w rzędach wąskich foteli jak szprotki w puszce) utyskiwać na niewygodę panującą na pokładach samolotów tanich linii lotniczych. Koniec końców urlopowicze dzielnie znoszą wszystkie niedogodności (ze zdejmowaniem butów podczas kontroli lotniskowej włącznie), by móc na własne oczy zobaczyć kawałek wielkiego świata – Sztokholm, Londyn, Barcelonę, Paryż, Mediolan czy Rzym. Również i my ulegliśmy modzie na zaliczanie kolejnych europejskich metropolii i w styczniu – wraz z zastępem krajan – wsiedliśmy na pokład ryanaira (każde z nas w innym rzędzie, rzecz jasna). Niby nie ma w tym nic złego… Człowiek chce odwiedzić nowe miejsca, poznać nowe zapachy i smaki. Kiedy jednak w pewnym momencie zdajesz sobie sprawę, że na ten sam pomysł, co ty, wpadło tysiące innych osób, a nad twoją głową co minutę przelatują samoloty, robi ci się trochę nieswojo i wstyd…
Na alpejskich wysokościach
Następnego dnia obudziliśmy się o świcie. Zdawało się być chłodniej, nawet Lui opatulił się kocem.
Wyjrzeliśmy za okno i … Nareszcie! Teraz widzieliśmy Alpy w całej rozciągłości. Czytaj dalej
Po co ja tu przyjechałam? Czyli mgliście i dżdżyście
Na zewnątrz prawie 30 stopni. Jak dla mnie, o wieeeele za gorąco. Lato się jeszcze na dobre nie zaczęło, a ja już rozmyślam o zimie… Może jednak trochę przesadzam… Wystarczyłoby, gdyby słupek rtęci za oknem zatrzymał się na 20 stopniach. Marudzę? I tak źle, i tak niedobrze…
Mamy duże zaległości na blogu. Przeglądam zdjęcia z zimowego wyjazdu do Austrii i stąd nostalgia za chłodem i śniegiem. Dzisiejszy wpis będzie o kapryśnej naturze pogody, która rzadko bywa taka, jaka powinna być, czy może raczej taka, jakiej byśmy chcieli.
Ale od początku. Jak już wspominaliśmy w poprzednim wpisie, tuż po świętach Bożego Narodzenia wybraliśmy się do Innsbrucku, by opiekować się dwoma austriackimi kotami – Luim i Syriuszem. Zadanie wydawało się łatwe, a koty słodkie. Przynajmniej na zdjęciach. Jak mieliśmy się przekonać, futrzaki te są tak samo zmienne i humorzaste, jak pogoda.